Pamiętnik pradziadka ciąg dalszy..

Jakiś czas temu już prawie 2 lata temu zamieściłam post z wycinkiem pamiętnika pradziadka i zdjęciami.

Obiecałam kilku osobom, że dodam kiedyś kolejne fragmenty.

Zamieszczam teraz wersję bardziej obszerną.. Kto będzie z Was miał ochotę może się zaczyta..

„Spisał Franciszek Rychter:
Moje notatki z przeżycia i różnych zdarzeń.
Mój dziadek Walter Rychter urodził się we wsi Ozimek w pow. Opole.
Tam też urodził się mój ojciec Józef w roku 1870.
W roku 1885 mój ojciec przesiedlił się do Przystani w pow. Częstochowa i pracował we dworze jako kowal.

Tam też ożenił się z Józefą Małczak ze wsi Wilczogóra gdzie pracowała jako pokojowa we dworze.
Po kilku latach przenieśli się całą rodziną tj. dziadkiem i babcią, moimi rodzicami i dwiema siostrami ojca – Heleną i Władysławą do Juliampola leżącego na trasie Częstochowa- Wieluń.

Tam zamieszkali wszyscy razem w budynku karczmy pod nazwą „Wygwizdów”.

Dziadek Walter pracował jako karczmarz a ojciec Józef jako kowal. Ten budynek stoi tam do dzisiaj.

Po dwóch latach moi rodzice, z powodu waśni rodzinnych, przenieśli się do Trębaczowa w pow. Pajęczno.

Tam ojciec pracował jako kowal.
Po roku przyjechał po ojca dziedzic Madaliński z Juliampola, prosząc go, by wrócił do niego z powrotem, obiecując większą pensje i deputat.
Ojciec zgodził się i po paru dniach przewieźli go do Juliampola.
W tamtych czasach obszarnicy dbali o kowali, ze względu na to, że brak było pracowników w tym zawodzie.
Tam rodzice otrzymali 2-izbowe mieszkanie, 12 korców zboża, 1 morgę pola pod ziemniaki, 10 metrów kubicznych drzewa, 2 krowy i 1 cielę i 15 rubli miesięcznie.
Po 3 latach, w 1901 roku z nakazu rządu carskiego, wywłaszczono dziedzica Madalińskiego i rozpalcerowano jego dwór.
Ziemie podzielono na 3,5 i 8 hektarowe działki, płatne z góry po 100 rubli za 1 ha a reszta spłaty na raty przez 25 lat.
Pierwszeństwo nabyciu działki mieli pracownicy dworu a resztę mogli wykupić inni np. niemcy, żydzi itp.
Mój ojciec Józef wykupił 5 ha, kuźnie i stelmaszke, z której wybudował chatę, chlew i stodołę z lasu działki.

Po kilku latach dokupił jeszcze 3 ha od parcelanta Mońka.
Tu ja się urodziłem 5 czerwca 1903 roku.
W 1913 roku rodzice odpisali pierwszą ( 5 ha) działkę pierworodnej córce Krystynie ( mojej siostrze) wraz z budynkami.
Na pozostałej ziemi pobudowali najpierw stodołę a w 1915 roku chatę do której mieliśmy się wprowadzić w lipcu. Lecz w przeddzień ja zachorowałem na dur brzuszny ( krwawa biegunka ) a dzień później młodszy odemnie brat i siostra, którzy po 4 dniach zmarli. Po dwóch dniach od ich pogrzebu zachorował mój kochany ojciec, który po 6 dniach zmarł.
Dopiero po 2 tygodniach przeprowadziliśmy się do nowego gospodarstwa. Nas troje: mama, ja, młodsza siostra( starszy ode mnie brat i siostra byli w Niemczech).
Zaczęła nas bieda gnębić. Na lekarstwa sprzedano konia i krowę.
Jednak w drugim roku 1 wojny światowej nadarzyła się możliwość zarobienia trochę pieniędzy. Niemcy zrobili granicę pomiędzy Juliampolem a Szarkami na styku powiatu Częstochowskiego i Wieluńskiego i nie przepuszczali produktów żywnościowych.
Więc mama, starszy brat Stachu i ja przemycaliśmy Żydom w Szarkach krowy, cielęta i drób by zarobić trochę marek.
Ale gdy w 1918 roku skończyła się wojna – skończył się też przemyt. Brat Władysław i siostra Marynka wrócili do domu.
Mama wyszła za mąż z Wawrzynem Prudło z Jaworzna ( sąsiednia wieś) i tam się przeniosła zabierając tylko najmłodszą siostrę Andzie. Ja miałem pójść na służbę do szwagra Drosika skąd po 2 latach ciężkiej pracy uciekłem do mamy do Jaworzna.
Tam po 4 miesiącach, aby nie być ciężarem dla ojczyma, nawiązałem kontakt ze znajomym Żydem ( któremu w czasie wojny przemycałem bydło ) z Kłobucka. On jeździł po jarmarkach kupować bydło dla wojska w Praszce, Wieluniu, Wieruszowie w Rudnikach i Koblinie.
W Rudnikach było nas 3 i mieliśmy nieraz po 45 sztuk. Trasa z Wieruszowa do Kłobucka trwała 2 dni i dwie noce z przerwami 3 razy na dobę. Po 3 miesiącach zaniemogłem na nogi i zrezygnowałem.
Ojczym był budowniczym domów i zatrudniał mnie, lecz grosza nie dał.
Zacząłem więc szukać jakieś służby. Znalazłem ją u leśniczego w Kluskach, jako parobek do koni.
Leśniczy, stary, już 68 letni miał syna , który wszystko za niego robił. Jednak, gdy został powołany do wojska i poszedł na wojnę bolszewicką, gdzie zginął mój brat Władysław, to leśniczy Michał Jaskulski wystąpił do nadleśnictwa o przydzial mnie na pomocnika. Tam, po przesłuchaniu zawarto ze mną umowę z wynagrodzeniem 400 zł i umundurowaniem ( 400 zł to równowartość 5 par butów).
Doglądałem robotników leśnych i kobiet pracujących w szkółkach raz w nocy pilnowałem z dubeltówką lasu przed złodziejami.

Po kilku tygodniach poznałem Jana Kwała z sąsiedniej leśniczówki, z którym razem pilnowaliśmy i marzyliśmy o przyszłości. Ja chciałem pozostać na ojcowiźnie, lecz nie miałem pieniędzy na jej spłatę. Poradził mi, by przyłapawszy na kradzieży zlodzieji nie zgłaszać Jaskulskiemu. Niech zapłacą za milczenie. Bo on też wzbogacił się z takiej fuchy.

Chodziliśmy razem, bo w nocy po naszych lasach graniczących z lasami hrabiego Potockiego w Parzymiechach grasowało wielu kłusowników.
Tak nielegalnie „ zarobiłem” 2500,-zl co wystraczylo już na spłatę brata i 3 sióstr.
Pewnej nocy wyśledził mnie mój pan Jaskulski, gdy przyjąłem 1000,- zł od zlodzieji z 4 wozami kradzionego drewna. Zrobił to w ukryciu i przemilczał do powrotu jego syna Lucjana z wojny w kwietniu 1921 roku.
Nazajutrz zabrał mnie bryczką do swojego zięcia Rykalskiego w Rudnikach. Tam, jak nigdy nic zjadłem z nimi śniadanie przy kieliszku. Niespodziewanie wszedł komendant policji. Gdy zostałem z nim sam, wyjął kartkę papieru i mówi: Słuchaj Franek: pewnego dnia kilku chłopów wywiozło 4 wozy pełne drewna z Grabowej a ty byłeś tam. Kiedy zaprzeczyłem komendant przywołał Jaskulskiego. Ten potwierdził, że widział to z ukrycia. Zmuszano mnie do ujawnienia nazwisk tych chłopów, by ci zapłacili za kradzione drewno a wówczas nie będzie sprawy sądowej. Wówczas zrozumiałem, że te pieniądze pójdą do ich kieszeni. Kiedy zdradziłem ich nazwiska komendant zabrał mnie na posterunek i kazał dyżurnemu policjantowi pilnować mnie do czasu przybycia tych złodziei. Obawiałem się, że będą mnie przeklinać i nie zapłacą drugi raz. Pozostało mi jedynie stąd uciec.

Za chwilę przyszedł porucznik Tadeusz, narzeczony córki Jaskulskiego i za zobowiązanie na
piśmie, że dostarczy mnie z powrotem – zostałem zabrany przez niego znów do Rykalskiego na obiad.

Tam, pod pretekstem wyjścia do ubikacji – uciekłem znów do leśniczówki zostawić mundur leśniczego i zapakować swoje cywilne rzeczy do walizki. Niespodziewanie pojawił się tam mój ojczym po pieniądze dla mamy. Dałem mu 50 zł i że uciekam – napisze zaraz jak się gdzieś urządze. Wychodząc przez kuchnię, walizkę wyrzuciłem przez okno w krzaki a gosposi powiedziałem, że wracam do Rudnik.

Wtem usłyszałem: Stój! Ręce do góry!. Za mną stał policjant dyżurny i porucznik Tadeusz i Jaskulski na wozie. Ordynarnie mnie wyzwali i kazali zaprzęgać konia i nakarmić go w stajni. Gdy oni rozmawiali przed stajnią ja wydostałem się przez dach z drugiej strony, zabrałem walizkę z ogródka i uciekłem do lasu.
Po chwili, upewniwszy się, że mnie nie znaleźli udałem się w stronę Wielunia. Po przenocowaniu w Pątnowie postanowiłem iść w poznańskie.
Doszedłem do Oszczeszowa, w pow. Ostrów Wielkopolski i tam po noclegu w domu noclegowym i 3 maja 1921 r. dotarłem do wsi Pieczyska. To już blisko granicy polsko-niemieckiej. Próbowalem tam przenocować, lecz w kilku gospodarstwach mi odmawiano.

Wreście na kolejnym podwórzu spotkałem chłopa, który przestraszony powiedział: Człowieku jak ty się tu dostałeś, czy ty nie wiesz, że 100 m za moją stodołą jest granica?! Tu strażnicy obcych zatrzymują a nam nie wolno nikogo nocować!. Po długich prośbach o litość, że już ciemno, nie mam dokąd iść – gospodarz pociągnął mnie za chałupę i pyta skąd idę. Gdy usłyszał, że z Jaworzna, pow. Rudniki uścisnął mi dłoń i oznajmił, że to jego rodzinne strony.

Upewniwszy się, że mnie nikt nie widział – zaprosił do chałupy gdzie przy kolacji gawędziliśmy do późnej nocy. Gdy się dowiedział, że chcę przejść za granice i mam pieniądze – doradził zaniechać przekupstwa strażników, bo takich tu mało i że przechodzi tutaj wielu przemytników. Przemycają tabakę, cygara, sacharynę, zegarki itp. Więc w razie zatrzymania mam udawać przemytnika. Po nie przespanej nocy zostawiłem ciężką walizkę, zamieniłem ubranie i już o 3 rano stałem za stodołą czekając na zmianę warty by udać się przez łąkę po tamtej stronie. Gdy strażnik wszedł za kępę olszynek ruszyłem z gwałtownym biciem serca do granicy.

W połowie drogi – 50 m od granicy – usłyszałem wopistę – stać, bo będę strzelał! Twarzą do ziemi! Podszedł do mnie i pyta, co nabroiłeś, że uciekasz za granice? Ja nie uciekam a idę po towar pan wie, jaki. A masz pieniądze? Pokazałem plik 100- złotówek. Odłożyłem mu 200 zł a kiedy się jeszcze wahał dołożyłem jeszcze 100 i obiecałem po powrocie 100 cygar i że wrócę tu za godzinę. Kazał jeszcze leżeć aż on nie schowa się za te olszynki a potem zwiewać do wsi za granicą.
Ja z obawy, że tam mogę spotkać żandarma ominąłem wieś i poszedłem dalej. Około południa, głodny, zauważyłem miasteczko a tam starego Niemca zapytałem gdzie można się posilić.

Trochę rozumiał po polsku i zaprowadził mnie do „Gasthof”. Tam barman podał dzbanek kawy, talerz kanapek z czarnym salcesonem i margaryną. Wypiłem kieliszek „Alte korn” i kufel piwa i kupiłem paczkę papierosów. Razem do zapłacenia 5 marek i 80 fenigów. Kiedy wyjąłem 20 zł to barman powiedział, że tym mogę sobie tyłek wytrzeć i zaczął mi wymyślać. Wszedł w tym czasie Niemiec i pyta; co ty August tak krzyczysz? Kiedy mu powiedziałem, że szukam pracy i umiem robić przy koniach, zaproponował pracę u siebie i zapłacił za mnie barmanowi.
Żona Augusta postawiła mi kawę i chleb z kiełbasą.
Po tym na podwórzu spotkałem chłopaka w moim wieku z nogą w gipsie, złamanymi żebrami. To stało się przy ładowaniu krowy na wóz. Pomyślałem, że nie poto szedłem do Niemca by krowy łamały mi kości.

Poszedłem więc dalej na południe. Poczułem się biednym, gdyż za moje pieniądze nie mogę
nic kupić. Zbliża się wieczór więc po minięciu kilku wiosek wchodzę do jednego domu prosząc o nocleg. Gospodarz karze iść do sołtysa po kartkę, więc idę dalej i wszyscy to samo mówią. Jak mam iść do sołtysa, kiedy nie mam żadnych dokumentów? Wieś się kończy, za nią las, ale i stodoła, do której się włamałem i przespałem w słomie. Rano poszedłem w kierunku Breslau ( Wrocław ). Dwa razy uprosiłem coś do zjedzenia i myślałem o noclegu, byle nie w słomie, bo rano trzeba obierać plewy z ubrania.

Wieczorem wszedłem do chaty gdzie był chłopiec i młodsza 7- letnia dziewczynka. Pytam: wu ist Fater? Pokazali, że w pokoju. Więc czekam zmęczony z bolącymi nogami siadając na stołku koło pieca i zasnąłem. Raptem ktoś mnie szarpie i krzyczy „dufartluchte” i wypycha do sieni. Widzę jak kobieta trzyma za ręce tego silnego chłopa broniąc mnie. Dał mi wreście spokój i oboje weszli do pokoju a ja usiadłem znów na stołku. Po chwili wyszedł i zapytał czy jestem głodny. Przytaknąłem.
Dał mi dwie kromy chleba z masłem i kawą i zaprowadził potem do obory dając dwa koce. Spałem dobrze a rano wychodząc znalazłem pod schodami kupę jaj więc napchałem pełne kieszenie – śniadanie było zapewnione.
Idąc dalej przez wsie, prosiłem o żywność i nocowałem w stogu siana. W jednej wsi spotkałem starszego chłopa rozumiejącego po polsku. Zapytałem go jak daleko jeszcze do Magdeburga gdzie mieszkał mój starszy brat. Gdy się okazało, że to pare set kilometrów postanowiłem skończyć tą wędrówkę i szukać roboty u większych rolników. Lecz bez dokumentów nigdzie nie chcieli mnie przyjąć. Ruszyłem więc dalej szukać bezskutecznie pracy, nawet tam gdzie w majątku pracowało wielu Polaków.
Pewnego dnia zobaczyłem w bramie starszego pana, który zapytał po niemiecku dokąd idę. „Arbeit zuchen” odpowiedziałem. Wziął mnie za ręce do zamku. Wypytywał czy umiem robić wołami i umiem kosić i czy mam 18 lat.
Zostałem tam za 2 marki i 50 fenigów dziennie by zarobić na podróż do brata koło Magdeburga. Napisałem do niego, że pracuje w majątku Pontwitz w Krejs Olz ( teraz Oleśnica) gdzie przepracowałem 3 miesiące.

Dnia 3.8.1921r przyjechał po mnie Stachu i pojechaliśmy do niego koło Magdeburga.
Tam zamieszkałem u brata, żywiłem się w pańskiej kuchni i pracowałem z końmi a nie wołami. Tam przekonałem się dopiero jak Niemcy dobrze się odżywiają – pomimo panującego kryzysu żywnościowego w miastach.
Nasz pan nazywał się Witchelm Keiler w dworze Obergiter 1 Burg bei Magdeburg prowintz Sachsen ( Saksonia). Pracowałem tam 1 rok, bo nie zdarzyło mi się dłużej, gdyż chciałem zwiedzić kraj niemiecki a zarobek był wszędzie jednakowy. Brat dostał wymówienie z pracy 8.8.1922r za spóźnienia zwłaszcza w poniedziałki i uderzenie pana w twarz. Konflikty zaczęły się od wyjazdów w soboty po wypłacie do miasta Burgec skąd wracał dopiero w poniedziałki z opóźnieniem.
Bratowa płakała i prosiła bym raz z nim pojechał i sprawdził gdzie on tak długo zabawia. Pod pretekstem zakupu sobie płaszcza zgodził się zabrać mnie doBurgu.
Po zakupie zaproponował restauracje, aby „oblać” nowy płaszcz. Tam właśnie często bywał. Po wyjściu kazał mi wracać do domu bo on jeszcze zostaje odwiedzić kolegę. Ja uparłem się, że boję się sam wracać, gdyż po drogach kursuje czarne auto, które kradnie ludzi. Zgodził się w końcu, ale musiałem mu przyrzec, że nie powiem nikomu gdzie byliśmy. Potem poszliśmy do domu balowego „Sztat Berlin” gdzie już grała orkiestra i dużo par tańczyło. Potem do stolika Stach przyprowadził jego kolegę z żoną, swoją „znajomą” Emę i jej siostrę Anię. Po kilku koniakach Stach poszedł tańczyć z Emą a mnie poprosiła do tańca Ania.

Po kilku kawałkach jakiś facet podciął mi nogę i o mało nie upadłem. Stachu widząc to palnął mu w twarz tak, że ten upadł na podłogę. Zrobił się szum a Ana zwierzyła się, że on chciał z nią chodzić. Około północy odprowadziliśmy nasze partnerki pod ich dom. Teraz dowiedziałem się, że Ema jest kochanką Stacha i że u niej przebywał.
Po powrocie, bratowej nie chciałem nic zdradzić, lecz sumienie mnie gryzło, że ta sytuacja może przynieść złe skutki. Więc opowiedziałem jej wszystko a ta poleciała do pana Kelera błagając by zwalniając go z pracy wyjadą daleko stąd. To właśnie po tym Stach został wezwany i krytykowany za złe postępki i wywalony z pracy. To wówczas Stach zdesperowany uderzył pana także za wypowiedzenie mieszkania.
Ja chciałem zostać nadal, chyba, że na nowym miejscu zapewnione będą te same warunki.
Wówczas Stach napisał do kolegi Ogórka w Hesenosn w górach Harc. Ten szybko odpisał, że załatwione nowe miejsce pracy i jedzenie w pańskiej kuchni. Po 24 godzinach jazdy z przesiadką w Kuscl wysiedliśmy w Ermanchausen i po 12 km jeździe furmanką byliśmy we dworze w Haselchof Krajs Hermanschauzen. Brat pracował jako knecht ( parobek) a ja jako pomocnik przy traktorze, z tym, że rano o 5-ej musiałem odwozić mleko do Bevogen oddalonego o 14 km. Bardzo mi się tam podobało. Dobre wyżywienie, piękny krajobraz, przewaga ludności katolickiej.
Marka traciła szybko na wartości. Pomimo że zarabialiśmy kilka tysięcy tygodniowo to trudno było za to coś kupić z przyodziewku. Niemcy usłyszeli o zmianie pieniędzy więc kupcy pochowali towar a rolnicy wstrzymali sprzedaż mięsa i zboża, czekając na nowy kurs marki.
Z dwoma kolegami wpadliśmy na pomysł włamania się do spichrza i kradzież 2-krotnie po 12 worów. Za to w miasteczku gdzie woziłem mleko dostaliśmy dużo odzieży i butów dla mnie i kolegi Witka oraz 14-letniej siostry Andzi, która przyjechała z Polski po śmierci mamy.
Kiedy odnaleziono znakowane worki i ustalono, że to my wyjeżdżaliśmy w nocy – przesłuchała nas policja, to się wybroniliśmy fałszywymi alibi. Witek w nocy naprawiał buty u Ogórka a ja byłem u narzeczonej Rozy Fischer. Więc policja przypuściła, że to głodni z miasta. Aby móc używać nowej odzieży musieliśmy wyjechać i wymówić prace pod pretekstem, że nas tu skompromitowano.
Na drugi dzień ja, Witek i siostra Andzia spakowaliśmy nasze toboły i wyjechali do Magdeburga, gdzie kierownik centrali pracy wysłał nas do dworu Warzleben w prowincji Zachsen po podpisaniu kontraktu, że będziemy tam pracować do 15 grudnia.
To był wielki dwór, gdzie już pracowało 130 Polaków. 2 wielkie domy koszarowe, 1 dla mężczyzn, drugi dla kobiet. Mnie zakwaterowano w izbie z 7 chłopakami a Andzie z dziewczynami.
Po tygodniu pracy, w sobotę otrzymałem 30 tysięcy marek w gotówce i deputat – 3 kg chleba, 40 kg ziemniaków, ½ kg mąki, ½ kg kaszy, ¼ kg grochu, 1/2 litra mleka. Za pieniądze trudno coś kupić a wyżywienie podłe więc po 3 tygodniach postanowiłem uciec z siostrą i narzeczoną Marianną Radlak z Nowin powiatu częstochowskiego.
W nocy uciekliśmy oknem i na dworzec kolejowy, gdzie czekaliśmy na pociąg do 6.30 rano. Lecz wcześniej odnaleźli nas żandarmi, którzy polecili wrócić tam gdzie podpisaliśmy kontrakt. Stanowczo odmówiłem, za co zabrali nas do więzienia do czasu powrotu sędziego śledczego do Oschesleben, który przybył po tygodniu.
Kiedy strażnik zaprowadził mnie na salę sądową tam już Andzia i Mania ( Maria Radlak ) były już przesłuchane za pośrednictwem tłumacza.
Po mojej wypowiedzi sędzia zadzwonił do policji i bardzo ich skrzyczał i nakazał natychmiast zwrócić nasze dokumenty. Już o 18-ej 12.7.1923 roku pojechaliśmy do Burgu szukać pracy.

We dworze 300 hektarowym chętnie nas przyjęto i zakwaterowano Andzie i Manie razem a ja w innej izbie.
Właścicielką dworu była wdowa Agnes Lenstet, poczciwa i dobra kobieta mająca 16 letniego syna lubiącego polowania.
W czasie kopania ziemniaków przyszedł prosić mnie o napędzanie stada kuropatw. Jednak, gdy 2 razy spudłował poprosiłem Helmuta by dał mi raz spróbować, że byłem w leśnictwie i umiem strzelać. Helmut napędził stado a ja 2 strzałami strąciłem 3 kuropatwy, z których jedną dostałem. Po kilku miesiącach zjadłem z Manią i Andzią trochę mięsa. Potem Helmut kilka razy poprosił mnie na polowanie i zawsze coś z tego oddał.
Kiedy już spadł śnieg postanowiliśmy z Nowakiem coś na własną rękę upolować. On naprawił jakiś sztucer bez lufy. Poszliśmy go wypróbować celując do kartki na wrotach szopy.

Po pierwszym udanym strzale – drugi okazał się fatalny. Zobaczyłem tylko słup ognia przed oczyma i mocne pchnięcie głowy do tylu i padłem na ziemie. Nowak zaraz zawołał moją siostrę i polskich chłopaków. Wnieśli mnie do izby i na ranę nałożyli chleba i obandażowali. Mania zaraz pobiegła wezwać doktora, który po opatrunku kazał wieźć do szpitala. Także dziedziczka Lenstet pojechała ze mną i kazała mówić, że zbierając narzędzia spadłem ze schodów w spichrzu to jest szansa że dostanę rentę inwalidzką.
Tak przeleżałem kilka miesięcy.

W tym czasie nastąpiła zmiana wartości marki na bardzo korzystne.

Niemcy dostały pożyczkę w złocie z Ameryki i w żywności. To też odwiedzające mnie Mania i Andzia potwierdzały przynosząc mi różne smakołyki. Mania prosiła doktora o wypisanie ze szpitala. Komisja uznała 50% niezdolności do pracy i zwolniła do domu 12.3.1924r. Ja jednak podjąłem prace przy budowie zamku przez 8 godzin na cały etat i zarabiałem więcej od tych w polu.

Otrzymywałem 20 marek za tydzień, za co mogłem się dobrze wyżywić i odłożyć na zakup ciuchów. Tak pracowałem do grudnia, bo Mania namawiała żebyśmy pojechali do Polski wziąść ślub. Kupiliśmy, więc sobie stroje ślubne i 28.12.1924r wyjechaliśmy do Polski.
Po drodze jednak przekonywałem ją, że robimy wielki błąd gdyż kiedyś pracowaliśmy za miliony to jak zadarmo, a teraz można zarobić wartościowych marek.

A Mania na to; przecież już jedziemy Franciszku! A ja, że może się zatrzymamy ba ja mam kolegę pracującego niedaleko linii kolejowej na trasie Lipsk – Drezno i zatrzymamy się w Wureen. Może tam jeszcze z 1 rok popracujemy.

Zgodziła się, wysiedliśmy w Wareen, gdzie ona została a ja poleciałem do Nepperwitz do kolegi Walentego Kolanko. Zaraz poszliśmy do jego pana. Ten przyjął nas i kazał pojechać wozem po Manię.

Dostaliśmy mieszkanie w piętrowym domu, 2 pokoje z kuchnią. Na drugi dzień zacząłem pracować jako knecht a Mania jako świniopas. Było nam dobrze bo nas traktowano na równi z Niemcami. Chowaliśmy sobie świnie, kozę, kury, kaczki, króliki. Po 2 latach 2.12.1926r pojechaliśmy do Polski z duża gotówką i przyodziani od stóp do głów.
Zamieszkaliśmy u brata żony Józefa Radlaka w Nowinach pow. Częstochowa. Ja pracowałem na stacji Herby Nowe.
W marcu 1927r przenieśliśmy się do Juliampola na moją ojcowiznę gdzie wzięliśmy ślub. Mieszkała tu dotychczas starsza siostra Marianna, która owdowiała i zrezygnowała z gospodarstwa.
Trzeba było zagospodarować 1,5 ha ziemi ornej, wyremontować dach na domu, zapłacić podatki za ub. rok. Tak marki wypływały z kieszeni jak woda a zarobić parę złotych nie było gdzie.

Ratowała nas renta inwalidzka z Niemiec – 32 marki miesięcznie w przeliczeniu to 64 złote.
W czerwcu 1927r, dowiedziałem się, że kolega z młodszych lat pracuje za Warszawą w Nowym Dworze przy budowie schronów amunicyjnych. Pojechałem i zostałem przyjęty do robót ziemnych. Zakwaterowałem się u gospodarza we wsi Jałówek, 6 km od miejsca pracy – dochodziłem pieszo. W grudniu zakończyliśmy budowę i znów bez pracy do wiosny.
12 marca 1928 r. żona pojechała do Niemiec a ja zostałem w domu z małym Józkiem.

Dopiero 20 maja pojechałem z firmą z Katowic do budowy mostów kolejowych na Kaszuby koło Kartuz a syna zostawiłem u siostry Krystyny i napisałem do żony by wróciła do dziecka. Pracodawca nie chciał jej zwolnić więc w lipcu poszła do lekarza. Ten dał jej zaświadczenie, że jest w ciąży i mogła więc wrócić do domu.

Przyjąłem tą wiadomość listownie z radością, że syneczkowi będzie dobrze. Ja pracowałem jako pomocnik z cieślami za 1,20 za godzinę, wówczas nie było mało.

Do Juliampola wróciliśmy 17 grudnia skąd dzierżawiący Żyd musiał się wynieść a za kilka dni wróciły siostry Marianna i Anna. Było znów głośno i ciasno.

Ojcowizna została podzielona. Brat Stachu swoją część odsprzedał siostrze Krystynie a pozostałe siostry kuzynowi Słoniowi. Ja po wyjeździe do dworu w Nowej Wsi też swoje pół ha odsprzedałem kuzynowi za 250 zł w 1931r.
Kryzys i bezrobocie się powiększyło a na dalszy wyjazd z 3 małymi dzieci daleko od rodziny nie było już ochoty.
Wybraliśmy się więc z sąsiadem Jakubem Widera na rowerach w poznańskie.
Po bezskutecznych poszukiwaniach pracy w pow. Kępno, Ostrów Wielkopolski i Leszno dotarliśmy do miasteczka Dobrzyce i tam w barze poinformowano nas, że w majątku Nowa Wieś są wolne miejsce dla 2 rodzin.

Tam rządca Ogłaszewski przyjął mnie na fornala a Widere na skotarza ( oborowego) i że musimy mieć dwie dziewczyny na posyłki. Podpisaliśmy umowy o prace i zapewniono nas, że 31.III.31r. wyślą po nas furmanki do Krotoszyna. Załadowaliśmy więc część mebli do wagonu bydlęcego w Juninowie i koleją doKrotoszyna z 3 synami i dwie dziewczyny Franię i Weronikę z Juliampola.

Prace zacząłem 1 kwietnia jako fornal 4 koni za 12 zł. miesięcznie i deputat roczny
2 kwintale zboża rocznie, 25 arów ziemi pod ziemniaki, 1 krowę na wyżywieniu dworskim i 2 dziewczyny zarabiające dla siebie 1,50 zł dziennie i na moim wyżywieniu.
Tak zaczęła się moja katorga: o godz. 4 rano nakarmić i oczyścić konie a od 6 rano do zmroku praca w polu z 2 godz. przerwą obiadową. W 2-gim roku dopiero kupiliśmy krowę za wyhodowane świnie. Było już więcej do jedzenia lecz na przyodziewek brakowało.

Po dwóch latach dziedzic Ubysz dal mi lepszą prace stróża polowego latem a zimą pracownik podwórzowy. Otrzymałem dubeltówkę i naboje. Wiec uszczeliłem czasem bażanta, kuropatwę lub zająca więc było więcej do jedzenia ale obiecanych pieniędzy nie płacono w każdym miesiącu a w 1934 roku był winien zapłaty za cały rok więc nie było na ubranie nas i dzieci. Więc wypowiedziałem pracę w ostatnim dniu 34 roku i że odejdę 1 kwietnia 1935r. Kiedy mu powiedziałem, że opuszczę mieszkanie w czworakach.

Kiedy się dowiedział, że już uzgodniłem wynajęcie nowego lokalu za 8 zł. miesięcznie u Paszka zgodził się na pozostanie w czworakach za tą sumę i nie wierząc, że handlem obwoźnym zarobię na utrzymanie rodziny i że jest gotów mnie ponownie przyjąć. Wypłacił zaległe należności.

Sprzedałem krowę za 170 zł i kupiłem stary rower, przy którym kowal zamocował 2 duże bagażniki.

Pojechałem do Kalisza za gotówkę 120 zł po towar. Nakupiłem drobiazgów jak igły, grzebienie, szpilki do włosów, pasmanterie, pończochy, mydła, cykorie, kawę, herbaty, chusteczki, cukierki. Tak z Kalisza ledwo dojechałem po 55 km obładowany towarem.
Na 2 dzień jeżdziłem po wsiach i zarobiłem na czysto 5 zł. Póżniej jeśli kupujący nie mieli gotówki, zabierałem drób, masło, ser i wiozłem do Kalisza zarabiając na tym dodatkowo.
Zacząłem jeździć na jarmarki odbywające się raz w miesiącu w rozmaitych miasteczkach, gdzie dojeżdżałem bezpośrednio z Kalisza zarabiając 25-35 zł.
Na wsi coraz więcej zamawiano ubrań i materiałów na kurtki i płaszcze. Taniej było zamawiać w fabryce Milera lub hurtowni Hustryka i u Lawkowicza oraz Spigielmana. Coraz częściej ludzie przychodzili do naszego domu po zamówione ubranka.
Można już było lepiej żyć i ubrać 5 dzieci.
W sierpniu 1939r dowiedziałem się, że w Kożminie przy ul. Klasztornej jest do wynajęcia mieszkanie z małym sklepikiem gdzie żona mogłaby też coś zarobić przy domu. Dałem zadatek 100 zł. I planowałem się tam przeprowadzić po nowym roku.
Józikowi załatwiłem szkołę z siódmą klasą wpłacając z góry 80 zł za trzy miesiące.

Tym czasem 1 września wybuchła II wojna światowa i moje plany zostały przekreślone.
Dalej jednak handlowałem a moje niemieckie nazwisko i znajomości języka pozwalało
wyłgać się od żandarmów. Jeżdżąc teraz autobusem mogłem przewozić więcej towaru a żydzi wciskali więcej towaru za półdarmo przewidując, że żandarmi zabiorą im za darmo.
Wioząc 4 toboły towaru autobusem przed Ostrowem Wielkoposlkm zatrzymała nas żandarmeria do kontroli, bo ktoś podłożył bombę. Kiedy pokazałem dowód zapytali dlaczego nie mam jako Franz Richter niemieckiego paszportu i zabrali towar, który oddadzą gdy za 14 dni jak dostarczę ten paszport.

Zbliżał się koniec wojny.
Baron wezwał mnie 7.II. 1945 r. i poprosił o spakowanie jego rodziny gdyż muszą się wycofać w głąb Niemiec i zaproponował mi wyjazd z nimi. Stanowczo odmówiłem bo nie opuszczę swojej rodziny. Więc pojechał mówiąc, że wkrótce tu wrócą i mam się tu wszystkim opiekować. W czwartek 12.II.1945 r. w kierunku Krotoszyna przejechały pierwsze czołgi radzieckie. Na drugi dzień przyszło wojsko. Oficer oświadczył, że wkrótce przyjdzie Polski rząd i władza będzie polska.
Ja zaraz po wyzwoleniu trafiłem do szpitala w Koźminie na operacje (zapalenie migdałków)
i po 2 tygodniach wróciłem do domu.
Handlem mogły zajmować się tylko spółdzielnie. Pozostało mi tylko z 7 dziećmi prowadzić gospodarstwo poniemieckie w Koźmińcu gdyż żona nie godziła się na wyjazd na tak zwane Ziemie Odzyskane….

A Wy znacie swoje historie rodzinne? są spisane?

Ja tą moją rodzinną czytałam jak dobrą książkę czy film i aż trudno mi było uwierzyć że aż tyle zapierających dech w piersiach przeżyć miał mój pradziadek.

Zdjęcia i ostatni post o pamiętniku miałam tutaj – post z 2 lutego 2013 roku.

Na koniec kilka zdjęć które dostałam między innymi od mojego wuja Zdzisława Rychtera który pewnego dnia przysłał mi takiego maila..

No więc Aśka melduję się, Twój cioteczny wuj, czy jak to tam się nazywa.

Wklep moje nazwisko w net, to trochę się dowiesz o mnie (www.filmpolski.pl ) itd, itp.

Ja nie miałem zielonego pojęcia o Twoim istnieniu – nikt nigdy mi nie mówił, że Włodziu ma dzieci… łooł i wnusie 😉

Więc dzięki blogowi odkryłam i nawiązałam kontakt z rodziną. Mam nadzieję że uda mi się dotrzeć osobiście z dziećmi, porozmawiać, dowiedzieć się jeszcze czegoś więcej o rodzinie..

album_dziadka_35
album_dziadka_60
album_dziadka_32
A ja właśnie wklejam zdjęcia do albumów z minionych lat, nadrobiłam ostatnie 3 lata i uzupełniam albumy dzieci, wklejam nie tylko zdjęcia, ale również kartki, zaproszenia, bilety, różne rzeczy które chce ocalić od zapomnienia 🙂